Żyjemy w świecie, w którym telefon potrafi zająć całe przedpołudnie, zanim się zorientujemy, że w ogóle wzięliśmy go do ręki. Praca, rozrywka, kontakty z bliskimi, bank, rozkład jazdy, muzyka, zdjęcia – wszystko mieści się w małym prostokącie w kieszeni. To z jednej strony ogromne ułatwienie, a z drugiej – źródło nieustannego rozproszenia. Minimalizm cyfrowy to odpowiedź na to przeciążenie. Istotą minimalizmu cyfrowego nie jest całkowite odcięcie się od technologii, lecz używanie jej w sposób świadomy. Chodzi o to, by to my decydowali, kiedy i do czego korzystamy z urządzeń, zamiast pozwalać, by to algorytmy i powiadomienia decydowały za nas. W praktyce oznacza to konieczność zadania sobie kilku niewygodnych pytań: które aplikacje naprawdę są mi potrzebne? Które strony internetowe wnoszą wartość do mojego życia? Pierwszym praktycznym krokiem może być „detoks powiadomień”. Większość aplikacji włącza je domyślnie, zakładając, że chcemy być informowani o każdej reakcji, wiadomości i promocji. W efekcie telefon brzęczy, miga i wibruje, a nasz mózg co kilka minut dostaje sygnał: „sprawdź mnie”. Wyłączenie wszystkich zbędnych powiadomień działa jak otwarcie okna w dusznym pokoju – nagle robi się ciszej, lżej, spokojniej. Drugim krokiem jest ograniczenie liczby aplikacji. Po kilku latach korzystania z telefonu często mamy po kilka programów do tej samej rzeczy: trzy komunikatory, cztery aplikacje do robienia notatek, pięć odtwarzaczy muzyki. Warto raz na jakiś czas zrobić przegląd i bez litości usuwać to, z czego nie korzystamy. Im mniej ikon na ekranie, tym mniej pokus i przypadkowych kliknięć. Minimalizm cyfrowy dotyczy także komputera. Przeglądarka z dwudziestoma kartami otwartymi od tygodni to nie jest system zarządzania zadaniami, tylko cyfrowe bałaganiarstwo. Lepiej zapisać ważne rzeczy w menedżerze zadań lub w notatniku, a karty zamknąć. Jeśli boisz się, że coś przepadnie, możesz skorzystać z zakładek lub prostych list „do przeczytania później”. W połowie drogi do cyfrowego porządku dobrze jest również przyjrzeć się temu, co tak naprawdę przyciąga naszą uwagę. Często mówimy, że „trafiliśmy na ciekawy artykuł” lub że ktoś podesłał nam „fajny filmik”, ale w istocie prowadzi nas tam ten link który pojawia się akurat wtedy, gdy jesteśmy zmęczeni, znudzeni lub chcemy uciec od jakiegoś trudniejszego zadania. Świadomość tego mechanizmu to pierwszy krok do wyjścia z automatyzmu. Kolejnym elementem minimalizmu cyfrowego jest tworzenie „stref bez ekranu”. Może to być sypialnia, stół w jadalni, sofa w salonie lub konkretne godziny dnia – na przykład pierwsza i ostatnia godzina po przebudzeniu i przed snem. Chodzi o to, by w tych momentach naprawdę odpoczywać, rozmawiać, czytać papierową książkę, a nie scrollować telefon bez celu. Warto wypracować też rytuały cyfrowe: na przykład przegląd maila o stałych porach zamiast ciągłego odświeżania skrzynki, sprawdzanie mediów społecznościowych raz lub dwa razy dziennie, a nie co kilkanaście minut. Takie rytuały pozwalają wprowadzić technologię w ramy, zamiast pozwalać, by wymykała się ona w każdą wolną chwilę. Minimalizm cyfrowy nie oznacza również rezygnacji z rozrywki. Serial obejrzany świadomie, zaplanowany wieczór z grą czy film dokumentalny mogą być świetnym sposobem na relaks. Różnica polega na tym, że to my decydujemy, kiedy oglądamy, a nie „autoodtwarzanie następnego odcinka” robi to za nas. Warto nauczyć się zatrzymywać w połowie sezonu, jeśli czujemy, że oglądamy już tylko z przyzwyczajenia. Z czasem, kiedy ograniczymy nadmiar bodźców, zaczniemy zauważać, ile przestrzeni w głowie się uwalnia. Pojawia się więcej pomysłów, łatwiej skupić się na pracy, lepiej się śpi. Nagle okazuje się, że mamy czas na rzeczy, na które „nigdy nie było czasu”: hobby, sport, naukę, spotkania z ludźmi w świecie offline. To jeden z najprzyjemniejszych efektów minimalizmu cyfrowego.